TROPY
Maria Poprzęcka
Rzadko się zdarza, aby młody artysta, niemal od samego początku swej drogi określił wyrazisty malarski idiom. Tak jednak jest w wypadku Łukasza Huculaka. Niezależnie od zmian, jakim podlegało i nadal podlega jego malarstwo, nie ma problemu z rozpoznaniem jego płócien. Od pierwszego spojrzenia wiadomo – to jest Huculak. A jednak, gdy przyjdzie opisać cechy owego idiomu, okazuje się że niełatwo je uchwycić. Wskazać można zaledwie kilka tropów, na które obrazy Huculaka nas naprowadzają. Być może są to tropy mylne. Wszak artysta, tak ceniący sobie „dziwność i nieoczywistość świata zewnętrznego”, broni także nieoczywistości swojego świata. Woli zostawiać widza w niepewności, w rozchwianym poczuciu realności i nierealności, materialności i niematerialności, pewności i zagubienia.
Trop pierwszy – pustka i cisza
- „…
jeśli w głowie mam jakieś wymarzone obrazy to na pewno ciągle są to obrazy, na których nie ma nic, lub prawie nic, a jednak właśnie jest jakaś energia, która powoduje to, jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, metafizyczne olśnienie…” – mówi Łukasz Huculak w rozmowie w Bogusławem Deptułą.
Idea obrazu, na którym „nie ma nic, lub prawie nic” jest bardzo stara. Najosobliwsza bodaj z anegdot o artystach opowiedzianych przez Pliniusza mówi o szlachetnej rywalizacji dwóch legendarnych greckich malarzy: Apellesa i Protogenesa. Apelles zapragnął poznać swego rywala, Protogenesa, który mieszkał na Rodos. Nie zastał go w pracowni, tylko stara służąca pilnowała wielkiej deski przygotowanej do malowania. Gdy spytała, czyją wizytę ma zameldować, Apelles odrzekł: „tego oto” - i chwyciwszy pędzel poprowadził do desce kolorową linię, ogromnie cienką. Gdy Protogenes wrócił, zobaczywszy linię był pewien, że mógł to być tylko Apelles, bo nikogo innego nie stać było na wyczyn tak doskonały. Ale podjął wyzwanie. Innym kolorem poprowadził jeszcze cieńszą linię przez środek tamtej. Powróciwszy, Apelles stwierdził, że został pobity, lecz nie poddając się, trzecim kolorem rozciął tamte linie. Wtedy Protogenes, uznając się za pokonanego, postanowił obraz w tym stanie przekazać potomności, „
ku podziwowi wszystkich, szczególnie malarzy. Spłonął on – kontynuuje opowieść Pliniusz - w pierwszym pożarze domu Cezara na Palatynie. Ale przedtem napatrzyliśmy się na niego. Był wielki i nie zawierał nic innego jak linie, prawie niewidoczne, tak że wśród znakomitych dzieł wielu malarzy robił wrażenie pustego; ale przez to właśnie ściągał na siebie wzrok i wyglądał szlachetniej niż każdy inny obraz”.
Opowieść Pliniusza to nie tylko pochwała sprawności ręki antycznych artystów. To także kapitalne spostrzeżenie o sile pustki w obrazie: „
choć robił wrażenie pustego (…) przez to właśnie ściągał na siebie wzrok i wyglądał szlachetniej…” Malarstwo Łukasza Huculaka jest bardzo dalekie od geometrycznej, purystycznej abstrakcji, jakiej prefiguracją są perfekcyjne linie kreślone przez ścigających się malarzy. Podobnie jednak w wielu jego obrazach wzrok przyciąga właśnie pustka. Pustka, będąca jedynym wizualnym odpowiednikiem ciszy. A właśnie wypełniająca pustkę cisza wydaje się konstytutywną cechą obrazów Huculaka. I wcale nie dlatego, że wiele z nich, wedle dawnych podziałów gatunkowych to „ciche życie” -
still life, u nas zwane „martwą naturą”.
Mowa o milczeniu obrazu może się wydać paradoksem, jako iż z natury swej obrazy są nieme. Malarstwo jest przecież „milcząca poezją”. A zatem obraz, aby był poezją – powinien milczeć. Artysta to wie. Wśród pustych przestrzeni w jego obrazach panuje cisza.
Trop drugi – plamy na murze
Kabel, Patyk, Sufit, Plamy, Podłoga, Śmieci, Brud – to tytuły niedawnych obrazów Huculaka.
Kabel to wygięty pręt kontrastujący z prostą linią, niczym horyzont dzielący ścianę i podłogę. Pręt rzuca słaby cień. I to wszystko.
Patyk – biały, oparty o ścianę w kącie pokoju, zbudowanym z trzech szarych płaszczyzn. Rzuca cień, który rysuje – drugi w tym obrazie – trójkąt. I znów to wszystko, jeśli nie liczyć plamy ociekającej białej farby na ścianie.
Plamy, Sufit, Brud to już tylko amorficzne, achromatyczne, bezkształtne formy.
Te minimalistyczne obrazy wskazują na inny, także dawny trop.
„…
jeśli wpatrzysz się w mury pokryte rozmaitymi plamami lub w kamienie rozmaicie pomieszane i chcesz sobie wyobrazić jakąś scenę, możesz tam zobaczyć podobieństwa rozmaitych krajobrazów ozdobionych górami, rzeki, skały, drzewa, wielkie równiny, doliny i różnokształtne pagórki (…) Z takimi ścianami o bezładnych plamach bywa jak z głosem dzwonów – w ich dźwiękach odnajdziesz każde imię i słowo, które przywołasz wyobraźnią.
Nie lekceważ tej mojej myśli; przypomina ci ona, że nie zawadzi zatrzymać się czasem by obserwować palmy na murach albo popiół ogniska, albo chmury czy błoto, albo inne podobne rzeczy. Jeśli będziesz w nie patrzył, znajdziesz tam czarujące pomysły, pobudzające umysł malarza do nowych pomysłów…”
Łukasz Huculak nie maluje rozmaitych krajobrazów ozdobionych górami, nie przedstawia rzek, skał ani drzew. Maluje tylko grzybiczne plamy, wilgotne zacieki, łuszczące się ściany, liszaje na tynku. I tylko to. Tym gestem zatrzymania, rezygnacji, powściągnięcia od dalszego obrazowania, widzom pozostawia szeroko otwartą przestrzeń dla wyobraźni. Im pozostawia swobodę inwencji. Daje impuls do znajdowania „czarujących pomysłów”. Sugerując kształty niejasne i pogmatwane, pobudza i ożywia umysł. Patrzący ma szansę stworzyć tu własny obraz „nieskończonej ilości rzeczy”, jakie tylko zdolny jest przywołać wyobraźnią. Podłoga może okazać się wzburzonym morzem, Brud – przestworem nieba, Sufit – zamglonym, dalekim pejzażem. Każdy z tych obrazów staje się naszym „krajobrazem duszy”, jedynym, niepowtarzalnym.
Trop trzeci – Gutai
Obraz
Patyk wygląda jak malarska dokumentacja konceptualnej instalacji. Podobnie
Śmieci – porwane, białe kartki rozsypane w ciasnej, ostrokątnie ściśniętej przestrzeni. Wspomnienie Galerii Foksal z początku lat 70-tych? To przecież paradoks. Konceptualizm i malarz pracujący w tradycyjnych technikach, nadający swoim obrazom wygląd starych, wyblakłych fresków? Czy można godzić fakturalne efekty, sensualną malarską materię z konceptualistyczną ideą odrzucenia materializacji dzieła?
A jednak Łukasz Huculak sam naprowadza na konceptualistyczny trop. Jeden z obrazów jest zatytułowany
Gutai. Jesteśmy w tak lubianej przez Huculaka przestrzeni ni to galerii, ni to sali opuszczonego, zaniedbanego pałacu. W tej przestrzeni eksponowanych jest kilka dziwnych obiektów. Walec, wbity w podłogę pręt, prostokątna konstrukcja, tworząca rodzaj zagrody. Te twarde, proste kształty służą – niczym tradycyjne postumenty pod rzeźby - unoszącym się z nich obłocznym, ulotnym, niematerialnym formom. Świat materii staje na usługach niematerialnego. Geometria rodzi bezformie. Mierzalne i dotykalne przekształca w nieokreślone i nieuchwytne.
Japońskie stowarzyszenie Gutai, działające od lat 50-tych po początek 70-tych XX wieku, teraz, z pespektywy półwiecza widziane jest jako grupa o najsilniejszym wywrotowym potencjale. Obrazoburcze, destrukcyjne, transgresywne akcje członków Gutai, zrywające z wszystkim tradycjami i konwencjami, zarówno twórczości, jak życia artystycznego, w swym radykalizmie szły śmielej i dalej od ówczesnych działań artystów euro-amerykańskich, konceptualistów czy Fluxusu.
Lecz Huculak, przywołując grupę Gutai, osobliwe instalacje umieszcza w zdegradowanej, wyraźnie jednak galeryjnej przestrzeni. Czy chce powiedzieć, że najdalej nawet posunięty bunt wobec instytucjonalizacji i komercjalizacji sztuki kończy się etycznie podejrzaną klęską w galerii? Stowarzyszenie Gutai doczekało się niejednej muzealnej kanonizacji, wielkich retrospektyw w Jeu de Paume w Paryżu i na Biennale w Wenecji przed trzema laty. Czy więc podjęty tu dialog z konceptualizmem jest przewrotny? Czy też jest tak dwuznacznym hołdem, jak
Hommage a Morandi, gdzie widzimy „morandiowską” martwą naturę w rozpadzie? Obrazy Huculaka nie odpowiadają na te, i inne pytania. One je stawiają.